Od razu wiadomo, kto oglądał Jamesa Bonda! Pierwszą, historyczną rozgrywkę Agentów wygrał… tata! Maskował się doskonale i gra w pełnej konspiracji okazała się dla niego przysłowiową „bułką z masłem”. „Agenci” uczą strategicznego myślenia i „mydlenia oczu” przeciwnikom. Ale po kolei…
Jest w „Agentach” kilka ważnych i ciekawych zasad. Po pierwsze, figurek na planszy zawsze jest więcej niż graczy. Po drugie, nikt nie wie, która figurka należy do kogo. A po trzecie, każdy może poruszać się każdym pionkiem.
Cel: zdobyć 39 punktów w taki sposób, by inni nie zorientowali się, że ty to ty. Proste? Tylko z pozoru skomplikowane. Jak pokazała praktyka w rolę agenta świetnie wczuł się nie tylko tata, ale także Najstarszy (lat 11), Średni (lat 9), a nawet mama, której udawanie kogokolwiek zwykle wychodzi bardzo słabo.
Najbardziej w Agentach podoba mi się element „kombinowania”. W każdym ruchu możesz przesunąć się o tyle pól ile wypadnie na kostce. Z tą różnicą, że możesz ruszyć się kilkoma pionami! Do tego żeby zdobyć punkty należy stanąć dowolnym pionem na polu z sejfem – pamiętaj, by wtedy Twój pionek (o którym nikt nie wiem, że jest twój) był wtedy na możliwie najwyżej punktowanym polu! Oj, trzeba się czasem nagimnastykować. I trzeba to robić z głową, by inni nie zorientowali się, którym pionem najbardziej przesz do przodu.
„Agenci” nas mocno „podkręcili”. Graliśmy w pełnym skupieniu. Tylko trzeba było pilnować Najmłodszej, żeby nie wygadała się kto ma jaki kolor. Nasza mała agentka bezbłędnie zdążyła zajrzeć wszystkim w karty zanim się zorientowaliśmy!
Agenci
Egmont