„Ale ktoś to nieźle wymyślił” podsumował Najstarszy po kolejnej rundzie „Potworów w Tokio”. W grę rzeczywiście trzeba się wgryźć. Po pierwszym czytaniu zasad nikt z nas do końca nie rozumiał o co chodzi. „Potwory w Tokio” poznaje się jednak w akcji i z każdą kolejną rundą smakują lepiej.
Moją pierwszą reakcją na „Potwory” było mentalne „brrr”. Okropieństwa takie, spływające śluzem, z zębiskami i pazurami. Najmłodsza od razu kupiła ten potworny klimat i dla naszej damskiej drużyny wybrała najbardziej potworzastego potwora o wdzięcznej nazwie Meka Dragon. Najstarszy, miłośnik królików chwycił bez wahania za Cyber Bunny, który królikiem jest wyłącznie z nazwy. Średni został Giga Zaurem. I zaczęliśmy naszą rywalizację o podbój Tokio.
Gra jest perfekcyjnie przygotowana pod względem osprzętu. Specjalne karty, na których gracze oznaczają zdobyte punkty i stracone „życia”. Ciężkie kostki, które świetnie trzymają się reki i cudne zielone kryształki energii. Obcowanie z wszystkimi elementami gry to czysta przyjemność.
W „Potworach w Tokio” dzieje się naprawdę dużo. Zdobywamy punkty, gromadzimy kostki energii, które można potem wymieniać na rozmaite akcje, ale przede wszystkim musimy myśleć strategicznie i wiedzieć, kiedy wejść, a kiedy wyjść z Tokio.
Nie warto zniechęcać się, jeśli nie od razu zasady wydadzą się nam zrozumiałe. Trzeba się po prostu rozegrać i wtedy „Potwory” dają wielką satysfakcję. A najlepsze w grze jest to, że zwroty akcji są tu niezwykle szybkie i nawet gracz będący w zupełnym ogonie, może w kilku krótkich rundach dobyć laur zwycięzcy.
Potwory w Tokio
gra planszowa
Egmont, 2014
Jestem po pierwszej rozgrywce „Potworów w Tokio”. Prawie od razu weszłam do Tokio i przegrałam;). Ale na pewno jeszcze zagramy w tę grę. Pozdrawiam
PolubieniePolubienie
Im więcej gramy, tym ciekawiej się robi 🙂
PolubieniePolubienie