Najstarszy popadł niedawno w czytelniczy marazm. Martwiłam się, bo kiedyś pochłaniał wszystko, co wpadło mu w ręce. Ostatnio nic go nie interesowało. Książki męczył z trudem i porzucał w połowie. Na ratunek przybył tata i wręczył mojemu nastolatkowi „Działa Navarony” Alistaira MacLeana. Oczywista oczywistość. Że też ja o tym nie pomyślałam. Przecież sama w jego wieku też pochłaniałam MacLeana w szaleńczym tempie. Najstarszy połknął haczyk. Dzięki MacLeanowi został „nawrócony” na jedynie słuszną drogę nałogowego czytelnictwa.
Prawdę mówiąc, MacLean przeżywa prawdziwy renesans wśród wszystkich czytelników z naszej rodziny (poza Najmłodszą oczywiście). Czytają Najstarszy, Średni (wiadomo, nie może być gorszy od Najstarszego), ja też odświeżam sobie pamięć. „Komandosi z Navarony”, „Tabor do Vaccares”, „Stacja arktyczna Zebra” – książki MacLeana zwykle rozkręcają się powoli, ale po kilku rozdziałach akcja przyspiesza tak, że czytelnik, bez względu na wiek, nie może się oderwać.
Niezwykłe, jak książki łączą pokolenia.