Mam troje dzieci i każde na książkę zareagowało inaczej. Trzynastolatek – delikatnym zniesmaczeniem. Dziesięciolatek – zupełną obojętnością. Sześciolatka – nieskrywanym zainteresowaniem. „Beki, smarki, pierdy, czyli co się dzieje w moim ciele” traktują o naszej cielesności, a ta wiadomo, wzbudza sprzeczne emocje.
Patrzę, przeglądam, czytam i nie wiem, co mam myśleć. Książka z modelami 3D, klapkami i „innymi bajerami”, jak czytamy na okładce. Naprawdę robi wrażenie. Zabawy jest z tym cała masa: tu otwierasz komuś usta, tu wyciągasz „gile” z nosa. W innym miejscu wyskakuje nietoperz, a na stronie obok mała „książka w książce” opisuje, jak powstają strupy. Nie ma co – robi wrażenie.
Tylko czemu taka tematyka! Albo nie – inaczej. Tematyka nawet może być, ale tutaj przekraczamy jednak pewne granice. Kupa już mnie w książkach nie dziwi, zgadzam się, że trzeba umieć z dziećmi rozmawiać i na temat ekstrementów. Ale czemu rzygi i… szczyny? Tak padają tu i takie terminy.
Mój wniosek jest taki: nie oddawajcie w młodociane ręce (szczególnie nie w ręce dzieci w wieku nieskrywanego zainteresowania cielesnością) książki „Beki, smarki, pierdy…” i nie zostawiajcie dziecka samego. Siądźcie z nimi, pobawcie się, poczytajcie, ale przede wszystkim porozmawiajcie. Inaczej, zamiast rzetelnego podejścia do bądź co bądź ważnego tematu, skończy się głupawką i chichotami.
„Beki, smarki, pierdy, czyli co się dzieje w moim ciele”
Wydawnictwo Muza SA