Mam to jeszcze przed oczami: trzy lata temu Średni zaczytywał się klasykiem od Astrid Lindgren siedząc na chorwackiej plaży. W tym roku Najmłodsza dzierży w dłoni” Dzieci z Bullerbyn” wędrując po górskich ścieżkach Dolomitów. Każde z nich, choć tak od siebie różne, z całego serca pokochało kolegów ze szwedzkiej wioski.
Pamiętam jak Średni, marzył o wyprawie na raki. Teraz Najmłodsza chce swojego, własnego pasa. Obydwoje tęsknią de facto za tym samym. Za prostym, sielskim życiem w zgodzie z naturą.

Nie będę rozpisywać się o książce. Bardziej zależy mi na zapamiętaniu tej chwili i po raz kolejny przypomnienie wszystkim, którzy tutaj zajrzą, że „Dzieci z Bullerbyn” powinny trafić w dziecięce ręce jak najwcześniej.
Nie traćcie ani chwili! Nawet jeśli wydaje Wam się, że „takiej grubej książki moje dziecko nie przeczyta” – sprawdźcie, czy się nie mylicie. A jest duża szansa, że tak właśnie jest.
„Dzieci z Bullerbyn” łapią dzieciaki w pułapkę, z której nie chce się uciekać. Jestem pewna, że po pierwszym razie i Wasz młody czytelnik, i Wy sami wybierzecie się do szwedzkiej wioski jeszcze nie raz.
Ja biorę się za lekturę 🙂