W Beskidzie Niskim, w łemkowskiej chacie, w wielkanocny czas czytałam „Dojczland” Andrzeja Stasiuka. Opowieść o niemieckiej włóczędze pisarza i jego niełatwej relacji z krajem naszych sąsiadów. To opowieść napisana na luźnych kartkach, które potem trafiają do plecaka i wędrują dalej – do kolejnego pociągu, na kolejny dworzec, do hotelu, na spotkanie z literatami i czytelnikami. Jedynym wiernym towarzyszem autora w tych podróżach jest co rusz to nowa butelczyna Jim Beama.
„Dojczland” czyta się jak strumień świadomości autora. Nie ma tu rozdziałów. Książka, to nieprzerwana niczym opowieść, w której przystanki stanowią wspominane od czasu do czasu niemieckie miasta oraz dworce kolejowe w owych miastach. To swoista powieść drogi – drogi Polaka przez Niemcy. Jest tutaj o różnicach pomiędzy niemieckim Wschodem i Zachodem. Jest też o tym, jak długo trzeba leczyć zadane przez historię rany. Ile wysiłku i dobrej woli potrzeba, by wybaczyć. Jaką drogę musiał przejść sam autor, by spojrzeć na Niemcy inaczej – wybaczywszy.

Stasik w swojej powieści bierze do ręki lupę. Patrzy na poszczególnych, napotkanych przypadkowo Niemców i co widzi? Są tacy sami jak my: czasem mili, czasem nie; czasem pomagają, czasem są nieprzychylni; czasem są biedni, a czasem bogaci.
Dożo Stasiuka w tej książce Stasiuka. Mnie nieco zniechęcił dekadencki ton powieści. Jestem jednak pewna, że niejeden czytelnik może się uśmiechnąć czytając i doceni humor noir, który serwuje nam autor.
Dawno temu czytywałam Stasiuka, ale po tą książkę sięgnęłam po długiej przerwie. Jestem zaintrygowana. Teraz sięgnę po inne powieści autora. Co w nich odkryję?
Dojczland
Autor: Andrzej Stasiuk
Wydawnictwo Czarne, 2007
Wypożyczone z osiedlowej Biblioteczki Osowskiej
Zdjęcie: Pixabay